Cecelia Ahern, Love, Rosie
Gdyby książka Cecelii Ahern miała podtytuł, mógłby on brzmieć Rzecz o ironii losu. Nagromadzenie w powieści niefortunnych zbiegów okoliczności, zmieniających się w nieodpowiednich momentach uczuć bohaterów i ich priorytetów jest w stanie wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej cierpliwego czytelnika. Mimo tego, Rosie i Alexowi jednak się kibicuje, bo bawią, budzą sympatię i pokazują, że codzienność można odczarowywać tym, jak opowiemy ją sobie i innym.
Nie byłabym sobą, gdybym na samym początku nie przyczepiła się do tytułu. Love, Rosie to tytuł drugiego wydania książki, wprowadzony ze względu na
film, który pod taką właśnie nazwą pojawił się w polskich kinach. Wiadomo, trzeba maksymalnie ułatwić czytelnikowi identyfikację, nie wystarczy już tylko umieszczenie na okładce sylwetek aktorów wcielających się w role głównych bohaterów. Wcześniejszy tytuł powieści brzmiał Na końcu tęczy. Może bez ochów i achów, ale jednak nieco bardziej fortunnie niż jego następca. Z kąśliwości to właściwie niemal wszystko. Cecelia Ahern z dużym wdziękiem snuje opowieść o przyjaźni Rosie i Alexa. Parka zna się od dzieciństwa, cieszy się swoją wzajemną przyjaźnią i nie wyobraża sobie życia bez aktywnego uczestniczenia w nim tej drugiej strony. Stąd też, kiedy mniej lub bardziej sprzyjające okoliczności rzucą bohaterów w dalekie zakątki świata, będą oni wytrwale korespondować. W tym miejscu warto zaznaczyć, że Love, Rosie w całości jest książką epistolarną, złożoną z wielu listów, e-maili, SMS-ów wymienianych nie tylko przez Rosie i Alexa, ale także przez członków ich rodzin oraz przyjaciół. Narzucenie tego rodzaju formy zupełnie nie przeszkadza czytelnikowi w orientowaniu się w akcji, listy nadają swego rodzaju rytm całej opowieści i pozwalają spoglądać na perypetie bohaterów z różnych perspektyw. Zastosowany zabieg również autorce nie utrudnia prób budowania napięcia i wprowadzania fabularnych zwrotów. Tych ostatnich jest zaś niemało.
Olbrzymią zaletą książki Cecelii Ahern bez wątpienia jest nienachalne poczucie humoru. Rosie z zasady wykpiwa wiele rzeczy, uparcie nie godzi się na utarte schematy i często to właśnie śmiechem ratuje sytuacje beznadziejne. Do tych ostatnich zakwalifikują się m.in. młodzieńcza ciąża, niezbyt wierny i wątpliwie inteligenty mąż, praca, która zdecydowanie nie jest spełnieniem marzeń. Nie bez znaczenia jest także żmudnie tłumiona miłość żywiona do najlepszego przyjaciela, która wypływa na wierzch w najmniej odpowiednich momentach. Nie znajdziemy tutaj jednak tanich wzruszeń, złamanych życiorysów czy staczania się na samo dno. Wręcz przeciwnie. Tym, co niezmiennie ratuje bohaterów z opresji są ich przyjaciele i zdolność do śmiania się z samych siebie. Całość wypada bardzo wdzięcznie, żarty sypią się w dużych ilościach, ale nie są wymuszone. Rosie i Alex z biegiem lat dorośleją, zakładają własne rodziny, próbując nie zgorzknieć i pozostać w pewnych sferach takimi, jakimi widzieli siebie nawzajem, zanim jeszcze życie dało im w kość.
W Love, Rosie nie brakuje znanych i lubianych motywów pogoni za marzeniami, czy walki o prawdziwą miłość. Mimo tych powtórek z rozrywki książkę czyta się tak, jak nuci się słyszaną już wiele razy, ale wciąż wpadającą w ucho piosenkę – z nieskrywaną przyjemnością. Przyjaźń głównych bohaterów rozczula i angażuje, prowokuje, żeby podziwiać łączącą ich relację, która jest w stanie oprzeć się kolejnym zawirowaniom i nadciągającym zmianom. Podczas lektury powieści Ahern głowa czytelnika odpoczywa, a on sam uśmiecha się i przewraca strony jedna za drugą, aż do samego końca, aby ostatecznie otrzymać spodziewany od dłuższego czasu happy end. (Tak, tak, to był spoiler!) Przy jesiennej chandrze Love, Rosie przychodzi z pomocą. Prawdopodobnie będzie to tylko jednorazowa akcja ratunkowa, daję jednak głowę, że skuteczna.